Przepiękna wyprawa życia śląskiej młodzieży, uważanej za społecznie „wykluczonych”, pod skrzydłami niezwykłego człowieka – Adriana Kowalskiego, założyciela Fundacji „Ulica”. W 2011 roku dziewiątka dzieci wzięła udział w projekcie „Z hałdy w Himalaje”, w czerwcu już zdobywali szczyty. Podróże nie tylko kształcą – w przypadku tej grupy wspaniałych młodych ludzi, którym Los nie pożałował trudnego startu życiowego, ta podróż rozbudziła wewnętrzną siłę, pokłady dobra i pozytywne cechy charakteru.
JULIA LACHOWICZ: Rok temu ruszył Pan z dziećmi ze śląskich hałd w Himalaje. Po co?
ADRIAN KOWALSKI: Na to pytanie odpowiem krótką historyjką. Jednym z naszych górskich przewodników podczas wyprawy był 14-letni Nepalczyk, Fura. Jego mama rok wcześniej popełniła samobójstwo. Do szkoły nie chodził, bo nie mógł. Nasze dzieciaki tak się z nim zaprzyjaźniły, że po powrocie postanowiły zebrać tysiąc dolarów, aby mógł się nauczyć języka angielskiego i mieć lepszą pracę. I to one – dzieci z najbiedniejszych rodzin – same to wymyśliły! Podróże zmieniają. Na lepsze.
Kim są te „nasze dzieciaki”?
Pochodzą z problematycznych środowisk. Ciężka sytuacja finansowa w domu, bezdomni rodzice, odsiadka ojca, czasem kredyt, którego nie można spłacić. Na pierwszy rzut oka – beznadzieja. Ale one mają w sobie jakiś wewnętrzny sprzeciw. Wszystkie mieszkają w ubogich dzielnicach Śląska.
Dlatego nazywa je pan Czarnymi Perłami?
Oczywiście jest tu nawiązanie do koloru Śląska, węglistego, czarnego. Ale nazwa pokazuje też, że do projektu wybraliśmy najbardziej uzdolnione i zdeterminowane dzieci. Dla nich ta podróż to życiowa szansa.
Jak wyglądała rekrutacja?
Kandydatów zgłosiło się ponad 10 razy więcej, niż było miejsc. Przez siedem miesięcy musieli chodzić na treningi wydolnościowe, uczyli się wspinaczki, pływania, gier zespołowych. Cały czas ich obserwowaliśmy. Patrzyliśmy na to, kto komu podaje rękę, jak zachowuje się w sytuacji konfliktu. Tak wybraliśmy finałową dziewiątkę, która pojechała na trzy tygodnie w Himalaje.
Selekcja z zimną krwią?
Niestety tak. Była na przykład dziewczynka, która spełniła wszystkie niemal warunki. Ambitna, pomocna, sumienna, sprawna. Studenci AWF w Katowicach, którzy pomagali przy projekcie, poprosili mnie, bym ją wybrał. Ale ja wiedziałem, że ona ma nerwicę i że ta wyprawa będzie wyjątkowo trudna.
Dla niej czy dla pana?
Dla mnie też. Czułem się odpowiedzialny za jej, za ich wszystkich życie. A do tego przecież sam pierwszy raz jechałem w tak wysokie góry, i to od razu w charakterze kierownika wyprawy! Byli oczywiście lekarze, przewodnicy i Szerpowie, ale w sytuacjach kryzysowych jednak to zawsze ja miałem ostatnie słowo.
W trakcie przygotowań były jakieś problemy?
Już przy załatwianiu paszportów. Na przykład ojciec jednego z chłopców był bezdomny, a więc nie mógł podać adresu i wypełnić zaświadczenia. Albo tata jednej dziewczyny siedział w więzieniu i nie chciał wyrazić zgody na jej wyjazd.
A co było najtrudniejsze w trakcie samej wyprawy?
Przede wszystkim choroba wysokościowa. Ścinała dzieciaki od pierwszych dni. Niby normalna sprawa, ale dla nich to, że nie mogą dalej iść, to były dramaty. Znosili je dzielnie.
Na jaką wysokość weszliście?
Naszym celem była baza w Namcze Bazar na 3440 m. Ale przeszliśmy tę trasę tak szybko, że zdecydowaliśmy się atakować dalej. Trójka dzieciaków doszła aż na 5020 m n.p.m. Reszta odpadała po drodze, zazwyczaj przez zmęczenie. Każdemu odśpiewywaliśmy wtedy sto lat i robiliśmy zdjęcie. Jak ich teraz pytam, to każdy z dokładnością do metra wie, do jakiej wysokości doszedł. Te liczby powtarzają dziś jak mantrę. Jednak z perspektywy czasu widzę, że wysokość nie była najważniejsza. Każdy w czasie tej wyprawy zdobył swój Everest.
Brzmi górnolotnie.
Ale tak naprawdę było. Dla większości z nich to była pierwsza dłuższa podróż w życiu. Samolot, Himalaje, wizy, paszporty, trekking – wszystko było nowe, ekscytujące, wzruszające. Do tego stopnia, że na początku za każdym rogiem robili zdjęcia. Jak mnie to przez pierwsze dni wkurzało! Zamiast iść, to oni tu pstryk, tam pstryk i jeszcze raz, i znowu. Chwilę mi zajęło, by zrozumieć, że oni tak łapczywie te chwile zatrzymywali.
Może to po prostu miłośnicy widoków?
Pamiętam, jak zapytałem tę trójkę, która weszła na pięciotysięcznik, co im się najbardziej podoba. Odpowiedzieli, że właśnie te piękne widoki. Tyle że dookoła była mgła i zero widoczności. To musiało być dla nich tak silne przeżycie, że nawet wtedy im się te widoki podobały!
A jak kontaktowali się ze Nepalczykami?
Tu panią zaskoczę. Jeden z uczestników, Patryk, zaczął się podczas tej podróży uczyć nepalskiego. Tak bardzo chciał się porozumieć z przewodnikiem! Codziennie zapisywał nowe zdania. Po tych trzech tygodniach dogadywał się z lokalnymi dzieciakami. Mało tego, sam w zamian uczył ich polskiego.
Polubili się? Jak wyglądały relacje Czarnych Pereł z młodymi Nepalczykami?
Polubili się to mało powiedziane! Najlepiej było to widać w Namcze Bazar, w najwyżej położonej szkole świata, do której chodzą dzieci Szerpów. Co tu kryć, bardzo biednej. Od razu jedni i drudzy poczuli między sobą emocjonalną więź. Tulili się do nich, uśmiechali, chcieli czymś zaimponować. I jedne, i drugie dzieci znają zbyt dobrze słowa: odrzucenie, izolacja, trudno. To je połączyło.
Te polskie zobaczyły, że ktoś ma gorzej?
Raczej mogły zrozumieć ich problemy. Nie były jak bogate nastolatki, które biedę obserwują, jest dla nich egzotyką. Ku mojemu zdziwieniu zaczęły oddawać im swoje rzeczy: windstoppery, okulary, koszulki. Same z siebie. Choć te rzeczy przecież były też dla nich bardzo wartościowe. Dostali je specjalne na tę wyprawę od sponsorów.
Myśli Pan, że ten projekt je zmienił?
Pojechała ze mną młodzież, wrócili dojrzali ludzie. Oni przez te pół roku przygotowań i trzy tygodnie wyprawy udowodnili sobie, że potrafią przekraczać swoje granice. Często krzyczeli: „Damy radę!”. Raz tak głośno, że spadła lawina na pobliskiej górze. Teraz pracują jako wolontariusze, wspinają się coraz bardziej profesjonalnie, planują kolejne podróże. Od tego czasu nie słyszałem, by którekolwiek z nich narzekało na swoją szkołę. I najważniejsze – pokochały podróże. Ale w moim rozumieniu tego słowa.
Czyli?
Dla mnie to robienie wszystkiego, by nie stać w miejscu, by iść do przodu i spotykać się z ludźmi. Bo przecież o to właśnie w podróżowaniu chodzi. Klaudiusz, chłopak z rodziny zastępczej, miał naprawdę ciężkie dzieciństwo… Teraz jest fantastycznym facetem, ma celujące oceny. I dwie pasje: beatbox i fizykę. Tym pierwszym zabawiał nas w trakcie długich górskich wieczorów. A jeżeli chodzi o fizykę, to pilot pozwolił mu usiąść za sterami. Spełniło się jego marzenie. Tak się wzruszył, że się rozryczał. A to już przecież wielki chłop! Dla tych łez warto podróżować. Byłem z tych dzieci dumny.
A z siebie?
Też, ale głównie za pomysł kupienia odblaskowych zielonych kapeluszy, w których wszyscy musieli chodzić po lotnisku i w górach. Dzięki nim się nie pogubili. Patent ten wykorzystam w kolejnym projekcie. „Z hałdy do Skandynawii”. Tym razem na rowerach będziemy zdobywać Przylądek Północny.
Artykuł pochodzi z „National Geographic Traveler” nr 06 (55) czerwiec 2012, str. 46-49
Zdjęcia pochodzą ze strony FundacjaUlica.pl
Źródło: SamoUzdrawianie.pl